Listy pełne marzeń – Magdalena Witkiewicz

NA PÓŁCE „PRZECZYTANE” – 29.04.2022

Wydawnictwo: Filia
Data wydania: 28 październik 2020
ISBN: 978-83-8195-289-7
Liczba stron: 368

DOBRA WRÓŻKA…

Wiosna już w pełni, a u mnie znów na opak – kolejna świąteczna opowieść, której nie miałam okazji zdobyć zimą, a bardzo chciałam przeczytać. „Listy pełne marzeń” Magdaleny Witkiewicz w końcu wpadły w moje łapki, a więc bez względu na porę roku zabrałam się za lekturę. Czy było warto? Już odpowiadam na to pytanie.

Maryla Jędrzejewska to ciepła i życzliwa kobieta w wieku 70+, która nie posiada własnej rodziny, ale ma wokół siebie wiele przybranych dzieci. Możnaby nawet zaryzykować stwierdzenie, że to taka dobra babcia, która przejmując rolę świętego Mikołaja pragnie czynić dobro oraz spełniać dziecięce marzenia. Jej misja nie opiera się tylko na zwykłym kupowaniu prezentów, ale ma dużo większe znaczenie. Za sprawą kilku oddanych pomocników Maryla stara się zaklinać rzeczywistość oferując pomoc nadawcom listów i zapewniając im nowy, lepszy start w dorosłe życie. Tytułowe listy pełne marzeń są starannie czytane i segregowane, aby w odpowiednim momencie można było się nimi zająć. Jak się jednak okazuje dobre chęci i szlachetne uczynki niestety nie zawsze są właściwie rozumiane, a źli i zawistni ludzie mogą uprzykrzyć życie. Maryla się o tym przekonuje, gdy pewnego dnia otrzymuje wezwanie do… prokuratury. Zastanawiacie się pewnie dlaczego tak się stało… Na to pytanie znajdziecie odpowiedź na stronach książki, do której przeczytania serdecznie zachęcam.

Jak na bożonarodzeniową opowieść przystało, historia Maryli Jędrzejewskiej wlewa mnóstwo ciepła, optymizmu i dobrych wrażeń prosto w nasze serca. Już od pierwszych stron jesteśmy pod wrażeniem tego, co robi główna bohaterka. I choć jej działania przekraczają granice prawa, to jednak całą duszą popieramy to szlachetne przedsięwzięcie. Maryla, niczym dobra wróżka, chce czynić dobro i trzeba przyznać, że bardzo dobrze odnajduje się w tej misji. A my kibicując bohaterce odnosimy wrażenie, jakbyśmy sami mieli swój udział w tych działaniach.

Opowieść jest potwierdzeniem tego, że cuda się zdarzają, a przy udziale dobrych ludzi pragnienia jeszcze łatwiej mogą się spełniać, jeśli tylko odważymy się marzyć. W baśniowym charakterze tej historii znajdziemy sporo realistycznych elementów. Wszak jest to książka o prawdziwych ludziach, którzy mają swoje smutki i problemy i często ich jedyną radością, a nawet ostatnią szansą jest szczery list do świętego Mikołaja, w którym mają odwagę napisać o tym, czego pragną.

Muszę przyznać, że warto było sięgnąć po tę książkę, chociaż historia mnie nie urzekła, tak jak tego oczekiwałam. Doceniam szlachetność, dobroć i bezinteresowną pomoc, ale czegoś mi tu jednak zabrakło. Nie przekonała mnie ta historia i chyba nawet nie umiem powiedzieć dlaczego. Może była zbyt infantylna, może zbyt cukierkowa, może miałam zbyt duże oczekiwania, a może po prostu nie pozwoliła mi uwierzyć w Mikołaja. A szkoda, bo książkę naprawdę szybko i łatwo się czyta, a jej lektura pozostawia w naszej pamięci mnóstwo pozytywnych emocji.

„Listy pełne marzeń” to ciekawa pozycja na długi zimowy wieczór przy kubku aromatycznej herbatki, ale niestety bez fajerwerków.

Książka bierze udział w wyzwaniach:
POD HASŁEM;
PRZECZYTAM TYLE, ILE MAM WZROSTU;

Światło nie może zgasnąć – Diane Chamberlain

NA PÓŁCE „PRZECZYTANE” – 24.04.2022

Tłumaczenie: Michał Juszkiewicz
Tytuł oryginału: Keeper of the Light
Cykl wydawniczy: Kiss River 1
Seria wydawnicza: Kobiety to czytają
 Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Data wydania: 08 czerwiec 2017
ISBN: 978-83-8097-158-5
Liczba stron: 584

MIŁOŚĆ, CZY OBSESJA?…

Diane Chamberlain to pisarka, która nie przestaje mnie zaskakiwać. Przeczytałam już kilkanaście jej książek, a mimo to w każdej następnej znajduję coś nowego, osobliwego. Najczęściej ma to związek z samą fabułą powieści, opisywana historia ma zazwyczaj w sobie pewną świeżość, niepowtarzalność i tym samym staje się dla mnie mniej lub bardziej zaskakująca. Do tego dochodzą emocje, ciekawe wątki obyczajowe i społeczne oraz intrygujący i charakterystyczni bohaterowie, którzy zapadają w pamięć na dłużej.

Tak się właśnie dzieje w przypadku książki „Światło nie może zgasnąć” rozpoczynającej trzy tomowy cykl „Kids River”. Autorka przenosi nas do Outer Banks w Karolinie Północnej, gdzie mieszkają Olivia Simon i Paul Macelli – małżeństwo z kilkuletnim stażem. Ona jest lekarzem pogotowia, a on pracuje jako dziennikarz w miejscowej gazecie. Niestety w ich związku nie dzieje się dobrze. Paul nie może sobie poradzić z dawnym, młodzieńczym uczuciem do pięknej i charyzmatycznej kobiety, artystki i społecznicy uważanej niemal za świętą – Annie O’Neill, z którą rozstał się przed kilkunastoma laty. Kobieta wciąż jest jego boginią i na każde wspomnienie ze wspólnej przeszłości serce mężczyzny zaczyna szybciej bić. Sytuacja jest na tyle niekomfortowa, że Annie mieszka wraz z mężem i dziećmi w tej samej okolicy. Częste spotkania, choćby przypadkowe, są nieuniknione, tym bardziej, że oboje mają słabość do pewnego osobliwego miejsca – wiekowej latarni morskiej posadowionej na brzegu oceanu w Kiss River, której przyszłość jest zagrożona…

Olivia zdaje sobie sprawę ze słabości męża i próbuje się zdystansować do tej niezdrowej sytuacji. Najczęściej ucieka w pracę, wiele czasu spędza na dyżurach, jednak wciąż stara się usprawiedliwiać coraz bardziej surrealistyczne zachowania męża. Sprawy jeszcze bardziej się komplikują, gdy Annie trafia do szpitala z raną postrzałową klatki piersiowej i to właśnie Olivia podejmuje próbę ratowania życia tej kobiety. Od tego czasu losy obu rodzin jeszcze mocniej się ze sobą splatają, a sekrety skrywane przez lata dość niespodziewanie wychodzą na jaw.

Co kryje zagadkowa przeszłość bohaterów i z jakimi wyzwaniami będą musieli się zmierzyć przeczytacie na stronach książki. Zdradzę tylko, że historia kryje sporo niespodzianek, a jej lektura dostarczy wielu ekscytujących wrażeń.

Czytając tę książkę przez cały czas zastanawiałam się nad faktem, jak łatwo pomylić miłość z obsesją i jak niszczące może to być uczucie nie tylko dla osób bezpośrednio uwikłanych, ale także dla ich otoczenia. Niezdrowa fascynacja, choć często nie wydaje się niczym złym, może się naprawdę kiepsko zakończyć.
Opowieść obfituje w cały ocean pozorów, sprzeczności i niedomówień, które muszą wreszcie ustąpić pierwszeństwa prawdzie, która może okazać się szokująca i bolesna zarazem. Uchodząca w swoim otoczeniu za świętą Annie O’Neill nie przekonała mnie do siebie, choć urzekły mnie jej piękne witraże, które starałam się sobie wyobrazić. Na szczęście autorka posługuje się na tyle obrazowym stylem i plastycznym językiem, że bez większego trudu mogłam odtworzyć w myślach piękno tych prac. A Annie… Okazała się czarującą manipulantką, która wyrządziła sporo zła swoim najbliższym. A paradoks polega na tym, że nadal była postrzegana przez otoczenie jako kobieta idealna. Zachowanie Paula mocno mnie irytowało i szczerze mówiąc, cieszę się, że jego losy potoczyły się właśnie w taki sposób. Alec, mąż Annie zdecydowanie bardziej przypadł mi do gustu, podobnie jak Olivia, której od pierwszych stron kibicowałam. Jednak moją ulubioną bohaterką okazała się Mary Poor – latarniczka, jak ją nazywali miejscowi, mieszkanka latarni w Kiss River – starsza kobieta, z którą można byłoby przysłowiowe konie kraść.

Diane Chamberlain podjęła w tej powieści sporo ważnych tematów, jak chociażby ograniczone zaufanie wobec dzieci i mądre wyznaczanie granic, które pomogą prawidłowo ukształtować młodego człowieka. Istotne stało się też przeżywanie żałoby, z którą każdy musi sobie poradzić na swój własny sposób, ale poszczególne jej etapy są zawsze stałe i niezmienne. Kolejnym ważnym problemem okazała się zdrada, przyznanie się do winy i jej wybaczenie. Ale także próba naśladowania kogoś, kim się nie jest, co może rodzić obsesyjne zachowania.

„Światło nie może zgasnąć” to inteligentna historia zmuszająca do przemyśleń i wyciągania własnych wniosków. To opowieść, w której bez trudu można się zatracić i delektować urokami Outer Banks. To także książka, która stanowi swego rodzaju preludium do dalszych, mam nadzieję równie interesujących, wydarzeń. Już nie mogę się doczekać kolejnego spotkania ze starą latarnią, która ucierpiała podczas sztormu, a przecież zapewne skrywa jeszcze sporo tajemnic. Mam nadzieję, że i Wy, Drodzy Czytelnicy, czujecie się mocno zaintrygowani.

CYKL „KISS RIVER” OBEJMUJE POWIEŚCI:

Książka bierze udział w wyzwaniach:
POD HASŁEM; ABECADŁO…;
PRZECZYTAM TYLE, ILE MAM WZROSTU;

Drzewko szczęścia – Magdalena Witkiewicz

NA PÓŁCE „PRZECZYTANE” – 11.04.2022

Wydawnictwo: Filia
Data wydania: 27 październik 2022
ISBN: 978-83-8195-713-7
Liczba stron: 384

RODZINA, ACH… RODZINA

„Drzewko szczęścia” Magdaleny Witkiewicz mogłabym z powodzeniem nazwać drzewkiem śmiechu, drzewkiem humoru, albo po prostu drzewkiem radości. Tak, ta opowieść serwuje nam tyle uśmiechu, relaksu i pozytywnej energii, że starczyłoby na kilka powieści. Dawno się tak nie bawiłam. Nietrudno sobie wyobrazić jak wygląda lektura tej książki. Niekontrolowane wybuchy śmiechu mogą grozić zadławieniem, a współpasażerowie w środkach komunikacji będą dziwnie na Was zerkać, więc dla własnego komfortu i bezpieczeństwa zdecydujcie się na lekturę tej powieści raczej w domowym zaciszu.

Tytułowe drzewko szczęścia to nic innego jak drzewo genealogiczne seniorki rodu Kornelii Trzpiot z domu Nicpoń. Owa dziewięćdziesięciotrzyletnia matka, babcia i prababcia wpadła na chytry pomysł aby poprzez poszukiwanie przodków zjednoczyć swoją rodzinę. Postanowiła, że zaangażuje wszystkich jej członków w kwerendy genealogiczne ogłaszając kategorycznie przy wigilijnym stole, że bez herbu nie umrze! Dała potomkom dwanaście miesięcy na zagłębienie się w historię rodu i odnalezienie szlacheckich korzeni. Każda metoda jest dobra – czy to internetowe portale, czy kościelne archiwa, czy badanie zgodności DNA. Co wyniknie z takiego osobliwego zadania i jakie niespodzianki odkryją bohaterowie możemy się łatwo przekonać sięgając po „Drzewko szczęścia”. Dobra zabawa i moc niecodziennych wrażeń gwarantowane.

Muszę przyznać, że nie spodziewałam się aż tak dowcipnej i wesołej historii. Filuterna seniorka rodu nie ma sobie równych. Uwielbia draki, problemy rozwiązuje na swój własny pokręcony sposób mając do pomocy miejscowego proboszcza, przoduje w ciętych ripostach lubi postawić na swoim, a że z racji wieku można, a nawet trzeba wiele jej wybaczyć, to otrzymujemy niezwykle komiczny obraz babci, z którą można przysłowiowe konie kraść. Historia wprost kipi humorem, prześmieszne dialogi, lapsusy słowne, komiczne sytuacje i mnóstwo pozytywnych emocji sprawiają, że od książki nie można się oderwać.

Co ciekawe, nie jest to typowa opowieść bożonarodzeniowa, choć rzeczywiście wątek świąteczny odgrywa tu istotną rolę. Nie jest to także głupiutka i błazeńska opowieść, z której nic się nie wynosi. Spod płaszczyka wesołości i dowcipu przebija prawdziwa mądrość życiowa, zaradność i ponadczasowe wartości, które przecież nigdy nie przemijają. Połączenie tych obu płaszczyzn wspaniale się udało i to właśnie dzięki temu „Drzewko szczęścia” jest tak ekscytującą historią, jedyną w swoim rodzaju i niepowtarzalną.

Autorzy często wprowadzają do swoich opowieści zwierzęcych bohaterów. Zabieg taki zazwyczaj czyni historię jeszcze ciekawszą, bardziej dopełnioną. Zazwyczaj są to psy, koty, rzadziej konie, a pani Magdalena postanowiła zaznajomić nas z przeuroczą krową Felicją, do której warto się przytulić i mówić czule „mizia, mizia”. Jeśli jesteście ciekawi jaki skutek odniesie takie zachowanie, koniecznie sięgnijcie po książkę. Możecie się spodziewać wielu zaskakujących sytuacji.

„Drzewko szczęścia” idealnie zadziała na poprawę nastroju. To jedna z tych lektur, które warto mieć na półce w zasięgu ręki, żeby w gorszych chwilach zawsze móc do niej zajrzeć i szybko przegonić wszystkie smutki.

Książka bierze udział w wyzwaniach:
POD HASŁEM;
PRZECZYTAM TYLE, ILE MAM WZROSTU;