Stokrotki w deszczu – Anna Gratkowska

NA PÓŁCE „PRZECZYTANE” – 23.05.2023

Wydawnictwo: Replika
Data wydania: 13 listopad 2012
ISBN: 978-83-76742-12-0
Liczba stron: 230

PROZA ŻYCIA

„Stokrotki w deszczu” Anny Gratkowskiej to jedna z tych pozycji, na które polowałam od bardzo dawna. Urzekła mnie okładka, tytuł zaintrygował i postanowiłam poznać jej wnętrze. Paradoksalnie im trudniej było mi książkę zdobyć, tym bardziej chciałam ją przeczytać. I teraz wreszcie się udało… Tylko żałuję, że moje wyobrażenia tak bardzo rozminęły się z rzeczywistością. Nie za bardzo było na co czekać, gdyż historia okazała się sporym rozczarowaniem.

„Stokrotki w deszczu” to debiutancka książka Anny Gratkowskiej, a ja uwielbiam debiuty, bo zawsze mam nadzieję na jakiś rodzaj zaskoczenia. I tym razem również zostałam zaskoczona, tylko nie tak, jak tego oczekiwałam. Zapraszając nas do domu pewnego młodego małżeństwa autorka starała się pokazać ich codzienność, blaski i cienie wspólnego życia, które nie jest wolne od przeróżnych problemów. Trudności ze znalezieniem pracy, brak własnego „M”, kłopoty finansowe i zdrowotne, konflikty z rodzicami i teściami – to wszystko sprawia, że pomiędzy Jurka i jego żonę wkrada się brak zaufania, a tym samym pojawia się pierwszy kryzys w ich młodym stażem związku. Co prawda bohaterowie są otoczeni przez grono przyjaciół, jednak jak się okazuje nie wszyscy im dobrze życzą.

Jest mi przykro, że nie odnalazłam uroku tej opowieści, choć wiązałam z nią spore nadzieje. Historii brakuje głębi, dopracowania postaci, rozbudowania wątków i dokładnego przemyślenia tematu. Nie wiem, co jeszcze poszło nie tak, ale zmęczyłam się bardzo czytając te raptem 230 stron. Główna bohaterka zupełnie nie przypadła mi do gustu – nudna, rozmemłana, mało zaradna. Jej dylematy i biadolenie momentami mnie załamywały. Zdecydowanie bardziej polubiłam Ankę o barwnej, nieco szalonej osobowości.

Niestety ani język, ani styl także mi się nie podobały. Jakaś taka toporna ta opowieść, bez polotu, bez finezji. Wątki potraktowane skrótowo, co sprawia, że w ogólnym odbiorze historia jest mało interesująca. Z jednej strony mocno przystaje do realiów dzisiejszego świata, jednak młodzi ludzie krótko po ślubie nie zachowują się jak małżeństwo z wieloletnim stażem, do którego zdążyła wkraść się rutyna i przyzwyczajenie. Coś tu zdecydowanie nie zagrało.

Zakończenie okazało się jakieś takie zbyt banalne, przewidywalne i bez wyrazu, chociaż potwierdza ono znaną maksymę, że miłość zwycięży wszystko. W tym miejscu pojawia się nadzieja i optymizm, które w moim przekonaniu są głównym przesłaniem tej opowieści.

Nie lubię pisać niepochlebnych opinii, zawsze staram się skupiać swoją uwagę na tym, co dobre i wartościowe. Jednak tym razem bardzo mało było tych plusów. Nie chciałabym, aby moja ocena okazała się krzywdząca. Mimo to uważam, że konstruktywna krytyka powinna wyjść na dobre zarówno książce, jak i autorce. Dlatego sami musicie podjąć decyzję, czy warto tej historii poświęcić swój czas i uwagę.

Książka bierze udział w wyzwaniach:
POD HASŁEM;
PRZECZYTAM TYLE, ILE MAM WZROSTU;

Sztuka ścigania się w deszczu – Garth Stein

NA PÓŁCE „PRZECZYTANE” – 21.05.2023

Tłumaczenie: Marian Leon Kalinowski
Tytuł oryginału: The Art of Racing in the Rain
Seria wydawnicza: Zapach pomarańczy
Wydawnictwo: Galaktyka
Data wydania: 21 październik 2009
ISBN: 978-83-7579-087-0
Liczba stron: 320

WYŚCIG PO SZCZĘŚCIE

Sztuka ścigania się w deszczu” od ładnych kilku lat czekała na swoją kolej w domowej biblioteczce. Cieszę się, że jest to kolejna pozycja, która zniknęła ze stosiku moich „wyrzutów sumienia”, tym bardziej, że jej lektura sprawiła mi wiele przyjemności. Garth Stein napisał ciekawą, wzruszającą opowieść o rodzinie, która musi stawić czoła niesprawiedliwym wyrokom losu. Oddając głos psiemu narratorowi, który z pozycji czworonoga, wiernego przyjaciela, obserwuje i komentuje przebieg zdarzeń sprawił, że historia jest na swój sposób wyjątkowa.

Poznajcie zatem Enzo, który jest szczególnym psiakiem, wiernym i oddanym przyjacielem. Całe swoje życie dzieli z ukochanym panem Dennym – towarzyszy mu podczas wyścigów samochodowych, wspiera w trudnych momentach jak nieuleczalna choroba żony Eve, czy podczas batalii o opiekę prawną nad kilkuletnią córeczką Zoe. Enzo jest zawsze na posterunku, czuwa, pomaga, pociesza i sprawia, że nawet najtrudniejsze chwile są znośniejsze. A to wszystko dlatego, że pies ma do spełnienia pewną misję i jest głęboko przekonany, że kiedy zakończy swój żywot na ziemi, narodzi się ponownie jako człowiek. Tak, Enzo jest gotowy odrodzić się w ludzkiej naturze i wtedy będzie mógł odnaleźć Denny’ego – swego najlepszego przyjaciela. A na razie musi wnikliwie obserwować otaczający świat…

Pierwsza refleksja jaka mi się nasunęła jeszcze podczas lektury to przekonanie, że zbyt późno sięgnęłam po tę książkę. Jestem ogromną wielbicielką powieści Bruce’a W. Camerona i niestety przy historiach z cyklu „Był sobie pies” i jej podobnych „Sztuka ścigania się w deszczu” wypada blado. Zdaję sobie sprawę, że nie jest łatwo wczuć się w psią psychikę i oddać przy tym zachowanie, spostrzeżenia i emocje w sposób wiarygodny. Moim zdaniem Bruce W. Cameron jest niedoścignionym mistrzem na tym polu. Garth Stein nie przekonał mnie zarówno językiem narracji jak i dialogami, a nawet psie przemyślenia były tak mało realistyczne i kompletnie niewiarygodne, że aż bolało. Miało się wrażenie, że tę historię opowiada nam człowiek, albo jakiś bardzo genialny psi filozof.

Mimo swoich mankamentów powieść jest emocjonująca i warta przeczytania. Autor poruszył w niej trudne tematy. Mąż i ojciec, który najpierw mierzy się z tragedią i żałobą po śmierci żony, musi stawić czoła kolejnym przeciwnościom i problemom, które zgotowali mu podli ludzie bez sumienia, czyli jego… teściowie. Heroiczna wręcz walka o córkę jest godna podziwu, zmusza bohatera do podejmowania decyzji ostatecznych. Ten właśnie wątek chyba najbardziej zapadł mi w serce. Bardzo przyjemnie czyta się też o wyścigach samochodowych, które są ogromną pasją Denny’ego. W sztuce ścigania się w deszczu i na mokrej nawierzchni mężczyzna jest mistrzem. Opowieść wzrusza i zmusza do przemyśleń. Jednak wszystko psuje ten niepotrzebny rozdźwięk pojawiający się pomiędzy zdarzeniami, emocjami i psią narracją. Powstaje zgrzyt, na który trudno przymknąć oko.

Mimo moich szczerych chęci, sympatycznego czworonożnego bohatera i morza emocji, które, szczególnie w końcowej części, niejednokrotnie wycisnęły łzę, nie potrafię się zachwycić tą opowieścią. Miałam wobec niej zdecydowanie większe oczekiwania.

Zastanawiam się też, jak podobałaby mi się ekranizacja tej książki i czy na ekranie znikły by te niektóre mankamenty zauważalne podczas lektury. Wiele osób twierdzi, że w tym przypadku film jest lepszy, niż książka. Pozostaje mi tylko samej się o tym przekonać.

Książka bierze udział w wyzwaniach:
POD HASŁEM;
PRZECZYTAM TYLE, ILE MAM WZROSTU;

Szczęście z piernika – Tomasz Betcher

NA PÓŁCE „PRZECZYTANE” – 19.05.2023

Wydawnictwo: W.A.B.
Data wydania: 13 listopad 2019
ISBN: 978-83-280-7149-0
Liczba stron: 352

PIERNIKOWY ZAWRÓT GŁOWY

„Szczęście z piernika” to już trzecia książka Tomasza Betchera, którą miałam przyjemność przeczytać w ciągu ostatnich dwóch miesięcy i zarazem kolejna świetna historia, obok której nie można przejść obojętnie. Uwielbiam takie nastrojowe, ciepłe opowieści, które pomimo, że przenoszą nas w okołoświąteczny czas, to idealnie spełniają swoją pokrzepiającą rolę także w pozostałych porach roku.

Pierniki w tytule powieści od razu przywodzą na myśl Toruń i rzeczywiście fabuła książki związana jest z miastem Kopernika. Opisy są tak sugestywne i przekonywające, że najchętniej pakowalibyśmy walizkę i jechali do tego wyjątkowego, nadwiślańskiego grodu. Jednak w tej książce największe wrażenie wywarły na mnie nieziemskie wręcz aromaty, które zdają się przenikać z każdej kolejnej strony. Grzane wino, korzenne przyprawy, pieczone pierniki, smakowita herbatka i zielone drzewko roztaczają wokół nas takie zapachy, że zaostrzają apetyt trudno się im oprzeć. A to wszystko za sprawą plastycznego języka i obrazowego stylu jakim posługuje się Tomasz Betcher.

Poznajmy zatem Kalinę, Toruniankę – kobietę z pasją, która z dna na dzień decyduje się odejść z korporacji i otwiera piernikarnię o dość charakterystycznej nazwie „Ja pierniczę”. Biznes ten jest spełnieniem jej wielkiego marzenia, które zaszczepiła w sercu Kaliny jej ukochana babcia Aniela. Wśród głównych postaci jest też Rafał, samotny ojciec, który po pięciu latach odsiadki wychodzi na wolność. Mężczyzna nie ma pojęcia, jak na jego powrót zareaguje prawie dorosła już córka Oliwia, która przez ten czas przebywała w Gdyni pod opieką babci. Dziewczyna żywi do ojca ogromny żal, a chłodna i zdystansowana, sięgająca często po alkohol babcia Wiesia także ją rozczarowuje. Oliwia czuje się bardzo samotna, na własną rękę próbuje radzić sobie z życiem. Trudne wkraczanie w dorosłość okupione jest u niej buntem, agresją i złym zachowaniem. Wspólny wyjazd ojca i córki do Torunia na grób zmarłej żony i matki zdaje się być dobrym krokiem do zacieśnienia relacji. Wycieczka kończy się w nieotwartej jeszcze piernikarni, której właścicielką jest Kalina. Między trójką bohaterów nawiązuje się nić sympatii i paradoksalnie odległość pomiędzy Gdynią i Toruniem zdaje się maleć. Wydaje się, że nic nie jest w stanie zakłócić „szczęścia z piernika”, chyba, że do głosu dojdzie niechlubna przeszłość…

„Mógł uciekać przed przeszłością, tyle że ona wcale go nie goniła. Była jego częścią, a przed sobą samym nie dało się uciec.”

„Szczęście z piernika” to opowieść o trudnych relacjach rodzinnych, poplątanych ścieżkach i poświęceniu w imię spraw najważniejszych. Lekka, ciepła, refleksyjna historia, idealna na jeden, czy dwa wieczory. Ciekawe połączenie kilku wątków, tyle, że niektóre aż proszą się o rozbudowanie. Zabrakło mi też elementu zaskoczenia, no może poza epilogiem, który okazał się chyba najdłuższym zakończeniem, z jakim spotkałam się w powieści.

Zauważyłam, że autor w dość schematyczny sposób wplata do zdarzeń wspomnienia. Mają one za zadanie przybliżyć nam przeszłość bohaterów. W zasadzie nie przeszkadzało mi zbytnio, że trzecia książka i trzeci raz dokładnie ten sam zabieg, ale to tylko dlatego, że przeszłe wydarzenia okazały się bardzo intrygujące. Jednakże sugerowałabym autorowi poszukać także innych sposobów na wplecenie przeszłości w fabułę powieści. Myślę, że historia stała by się jeszcze ciekawsza, może bardziej zaskakująca i na pewno nie tak szablonowa.

Polubiłam pióro pana Tomasza, z przyjemnością słucham jego powieści w formie audio, warto podkreślić, że trafiłam też na naprawdę dobrych lektorów. Myślę, że następnym razem zdecyduję się już chyba na książkę papierową lub ebooka, gdyż ciekawa jestem jakie będą moje odczucia i emocje po samodzielnie przeczytanej lekturze.

Książka bierze udział w wyzwaniach:
PRZECZYTAM TYLE, ILE MAM WZROSTU;